Remont starego domu jest doświadczeniem nieprzekazywalnym - jak śmierć - każdy umiera po raz pierwszy na świecie, nie da się komuś opowiedzieć jak to jest, trzeba przeżyć (taka gra słów hehe). Wydaje mi się nawet, że remont takiego domu - około 60-letniego jest bardziej porażający niż remont 200 letniej chałupy - no bo masz wtedy konserwatora i z głowy - i tak nic nie zrobisz sam.
A tu taka chałupka - 60 lat, niby stara, ale ciągle się jeszcze świetnie trzyma. Oczywiście robienie w niej wszystkiego samemu jest naszą świadomą decyzją - zaryzykuję nawet stwierdzenie, że jesteśmy oboje w pełni sił umysłowych, no, chociaż w sumie...
Nie ważne - przyszła kolej na łazienkę - bynajmniej nie ze względów estetycznych tym razem - pękła rura. Nie wiedzieliśmy o tym, dowiedzieliśmy się jak pokazały się na ścianie takie duże, kolorowe plamy - trochę żółte, trochę brązowe, trochę jakieś takie niebieskie - no nie było wyjścia w każdym razie - trzeba było kuć. Rura schowana w rogu ścian, cała zatynkowana, a pod spodem ściany z bali - jak to ściany z bali - przekładane mchem - a mech - jak to mech - dużo pije. A jak długo rura dzieliła się z nim swoją zawartością - nie wiadomo. No więc sami rozumiecie. Przekichane.
Marcin odkuł tynk. Pod spodem rury tworzyły jakieś niesamowite powiązania. Znikały w podłodze - wychodziły znowu, potem znów znikały i znów wychodziły, a tu jeszcze jakaś dziura na odpływ na środku wylewki - no kamasutrę by można było z tego wydać. Zadzwoniliśmy do Taty Marka - może pamięta skąd te rury, o co chodzi i w ogóle jakim cudem. Nie - jak dziadek robił łazienkę, to był małym chłopczykiem, a jak wiadomo aparat fotograficzny nie był wówczas dostępny w każdej szufladzie w domu, rysunków też żadnych nie znalazłam, no stąd też dokumentacja remontu raczej nie istnieje. Tej tajemnicy nie będziemy rozwikływać, rury się wysłużyły, czas na nowe.
Tynk odkuty, wietrzyło się i suszyło, miałam czas, żeby zaplanować efekt remontu - wymyśliłam to perfekcyjnie - dalej jestem z siebie dumna jak sobie to przypomnę. Łazienka jest malutka - tak gdzieś 2x2m. Miało być tak: na wprost wejścia umywalka, nad nią okno - trzeba będzie wyciąć dziurę, po prawej prysznic - z murowanym brodzikiem, kwadratowa szklana kabina, a koło niej, w rogu za drzwiami - kibelek. Doskonale. Mało płytek, szkło, drewno, super. No. I tak plan wyglądał jeszcze dziś rano.
Ale przecież nie od dziś wiem, że wszechświat wie co dla mnie najlepsze. I nieustająco mi o tym przypomina. Rano przyjechał Tata Wiesław. Przywiózł okno. Bosko. Takie jak miało być, kolor idealny, dzielenie idealne, otwieranie też. No bosko. To jeszcze tylko pomierzymy, narysujemy na ścianie gdzie wycinać, i połowa roboty za nami (hehe). No i się zesrało. Z zewnątrz jest skrzynka gazowa. Oczywiście zdawałam sobie sprawę z jej istnienia gdy wymyślałam mój perfekcyjny plan. Ale jakoś nie przyszło mi do głowy, że odchodzi od niej wmurowana w ścianę rura z gazem, która przecina moje doskonałe miejsce na okno - po sam dach. No to się dowiedziałam. W porządku - okno trzeba będzie przesunąć. Kto uważnie czytał, wie, że wypadnie ono mniej więcej w połowie kabiny prysznicowej.
Także rezultat dnia jest taki, że kabina będzie w miejscu kibelka., kibelek w miejscu umywalki a umywalka tam gdzie miała być kabina, ale za to pod oknem - co będzie jedynym zrealizowanym elementem początkowego planu. Życie. Kocham to.
Tymczasem w łazience dziura w ścianie rośnie. Pozdrawiam wszystkich remontujących.
wtorek, 16 lipca 2013
poniedziałek, 15 lipca 2013
Syrop z bzu i kompleksy
Zbieram się do tego posta jak pies do jeża - a bo zdjęć nie mam, a bo już mam, ale nie zrzucone na kompa, a bo już zrzucone, ale nie wiem, gdzie są, bla, bla, bla... i oto nadeszła ta chwila, w której przestałam odkładać na później. Lipiec mamy. Z nowości przetworowych: syrop z kwiatów dzikiego bzu mam :) bo se zrobiłam. Pyszny, nalewka też będzie. Co roku robię więcej i co roku myślę, że to wciąż za mało, ale ten bez tak szybko przekwita... Ale będą owoce jeszcze na jesień, to też się coś wykombinuje. No i tak leci, komarów była plaga, ale już nie ma. Goście wciąż przyjeżdżają, uwielbiam ich. Uwielbiam to, że nigdy nie wiem, kto przyjedzie i jaki to będzie człowiek, że za każdym razem szykując się na ich przyjazd staram się tak samo i za każdym razem widzę inną minę, kiedy po raz pierwszy próbują mojego chleba, ale każda z tych min wyraża to samo. To niesamowite. Lubię ich wpisy w Księdze Gości Dobrego Miejsca. Kiedy najpierw nie wiedzą co napisać, a potem wychodzą z tego rewelacyjne wpisy, które sprawiają, że się uśmiecham za każdym razem, kiedy do nich wracam. Są i takie, przy których wybucham niekontrolowanym śmiechem :). Ludzie są fantastyczni. Myślałam sobie ostatnio o kompleksach. Nie moich - nie jestem przekonana, czy jakiekolwiek posiadam. Mało tego, przestałam już nawet myśleć, że jestem z tego powodu zarozumiała, nie, ja po prostu jestem doskonała, wszystko mam doskonałe, choćby dlatego, że jest moje :D. Ale tak ogólnie o kompleksach. Jak to się dzieje, że ludzie mają kompleksy - przecież to jest tak absurdalne, że aż niesamowite. Skąd nam się bierze to wieczne porównywanie z innymi, jakbyśmy nie wiedzieli, że to jest po prostu niemożliwe do wykonania - nie da się wartościować w odniesieniu do innego człowieka. No, zabawne. Jak może nam się wydawać, że coś w nas jest słabe? Niesamowite, przecież to jest zupełnie bez sensu. Borek, a co Ty o tym myślisz?
środa, 6 lutego 2013
Przyciąganie wiosny
Dla tych domagających się zdjęć: oświadczam, iż pierogów nikt nie sfotografował :) ale mam za to trochę wspomnień wiosny i lata :) dla otuchy.
Nasz sok z winogron.
Malin było w tym roku duuużo i wszystkie zjedliśmy, nie było co słoikować, większość poszła do tarty z bitą śmietaną.
A to kawałek naszej alejki w lesie za stodołą :).
sobota, 2 lutego 2013
W taki dzień.
Za oknem..... jak za oknem, widać przecież. Dlatego zamierzam dziś cały dzień być w domu. Będę lepić pierogi. Ruskie. Godzinami. W dodatku mam butelkę najlepszego wina na świecie. Kupiłam tydzień temu, miało być na specjalną okazję, to się doczekało :). Jeśli ktoś jest ciekawy, gdzie powstaje (i można kupić) najlepsze wino świata, to dzielę się wspaniałomyślnie tą informacją: www.winnicasandomierska.pl, a więc bardzo niedaleko Alfredówki. Ależ jestem szczęściarą.
Będę sobie tak lepić te pierogi, jeszcze trochę jabłek zostało do przerobienia. Może nawet coś uszyję. No bo przecież nigdzie dziś nie wyjdę.... w taką pogodę... i jak tu nie kochać tej pluchy za oknem?
Będę sobie tak lepić te pierogi, jeszcze trochę jabłek zostało do przerobienia. Może nawet coś uszyję. No bo przecież nigdzie dziś nie wyjdę.... w taką pogodę... i jak tu nie kochać tej pluchy za oknem?
wtorek, 22 stycznia 2013
Wracam
Tak sobie myślę... jak często realizujemy nasze marzenia i ile jest prawdy w powiedzeniu, że "w życiu nie można mieć wszystkiego"?
A może można?
Nie chodzi mi o takie małe marzenia - nowa torebka, oczywiście ta jedyna :), przemalowanie kuchni, zrzucenie 5kg - chociaż w sumie marzenia to marzenia, małe - duże, co to za różnica. Myślałam o takich dużych marzeniach, takich, w które czasem nie wierzymy, o których rzadko mówimy i które totalnie zmieniają nasze życie. I my od początku wiemy, że one nas zmienią, dlatego trochę się boimy je realizować. A czasem boimy się bardzo i pozostają na zawsze tylko marzeniami.
Czemu nie idziemy na całość? Co nas powstrzymuje? Dlaczego wolimy wzdychać przed komputerem oglądając czyjeś domy? Tłumić z całej siły tą iskierkę zazdrości czytając o czyjejś pasji, sukcesie, miłości? Myśląc sobie, że przecież też bym tak chciała, że - boże drogi - ten ktoś właśnie realizuje moje marzenia i to na dodatek w nie moim życiu! I jeszcze się złościmy, no bo przecież - jakim prawem?
No i jak jest z tym życiem, można mieć wszystko, czego się chce, czy nie można? Czy pozostawanie bezgranicznie wiernemu sobie jest drogą do spełnienia?
Według mnie tak. Nie mam w życiu doświadczenia w niechodzeniu na całość. Wszystko, co mnie spotyka pokazuje, że jak się chce, to można i że warto. I że w gruncie rzeczy (chociaż bardziej pasuje "w duszy rzeczy") to jest naprawdę bardzo proste.
A Wy co myślicie?
A może można?
Nie chodzi mi o takie małe marzenia - nowa torebka, oczywiście ta jedyna :), przemalowanie kuchni, zrzucenie 5kg - chociaż w sumie marzenia to marzenia, małe - duże, co to za różnica. Myślałam o takich dużych marzeniach, takich, w które czasem nie wierzymy, o których rzadko mówimy i które totalnie zmieniają nasze życie. I my od początku wiemy, że one nas zmienią, dlatego trochę się boimy je realizować. A czasem boimy się bardzo i pozostają na zawsze tylko marzeniami.
Czemu nie idziemy na całość? Co nas powstrzymuje? Dlaczego wolimy wzdychać przed komputerem oglądając czyjeś domy? Tłumić z całej siły tą iskierkę zazdrości czytając o czyjejś pasji, sukcesie, miłości? Myśląc sobie, że przecież też bym tak chciała, że - boże drogi - ten ktoś właśnie realizuje moje marzenia i to na dodatek w nie moim życiu! I jeszcze się złościmy, no bo przecież - jakim prawem?
No i jak jest z tym życiem, można mieć wszystko, czego się chce, czy nie można? Czy pozostawanie bezgranicznie wiernemu sobie jest drogą do spełnienia?
Według mnie tak. Nie mam w życiu doświadczenia w niechodzeniu na całość. Wszystko, co mnie spotyka pokazuje, że jak się chce, to można i że warto. I że w gruncie rzeczy (chociaż bardziej pasuje "w duszy rzeczy") to jest naprawdę bardzo proste.
A Wy co myślicie?
Subskrybuj:
Posty (Atom)