Pomyślałam, że jeśli do wieczora mi ta myśl nie odpuści, to wywlokę ją na bloga. Nie odpuściła.
Byłam dziś na konferencji i po przerwie kawowej naszła mnie refleksja.
Chyba mi się czara goryczy przelewa... ja wiem, że jestem strasznie wymagającym odbiorcą. Chcę, żeby było smacznie, estetycznie, spójnie, miło i dobrej jakości. Nie jestem wredna, nie opieprzam ludzi, zazwyczaj nawet rozumiem lub domyślam się z czego wynikają różne niedoskonałości, niedociągnięcia itd. Co więcej zdaję sobie sprawę, że moje starania również nie zawsze wypadają idealnie w oczach odbiorców.
Ale nie chcę akceptować bylejakości. Nie umiem, mam dosyć. Nie chcę na spotkaniu dotyczącym agroturystyki organizowanym w dodatku przez podmiot dedykowany rolnictwu być częstowana kawą nes-, herbatą lip- ani niczym innym co pochodzi od producenta, który na całym świecie zaprzecza wszelkim wartościom, o których kultywowaniu właśnie rozmawiamy. Nie chcę na stoisku świetnie wymyślonej, ogólnopolskiej sieci promującej edukację ekologiczną znajdować góry ulotek np. firmy bay- czy innych firm, których działania skutkują kompletną degradacją środowiska, są szkodliwe dla wszystkiego poza kieszenią producenta. Ja swoich gości tak nie traktuję! Jakieś wewnętrzne poczucie nie wiem czego nie pozwala mi mówić o jakości życia, bliskości natury i w ogóle zajebistości wsi podając jednocześnie na obiad zupę z proszku! Dosyć mam. Cholera.
Nie wiem, czy to wynika z nieuważności, z lenistwa, z niedopatrzenia czy zwyczajnie z braku świadomości. Może wśród organizatorów nikt nie uważa, że takie połączenia są rażące. Szkoda, bo takim szczegółem jak zadbanie o jakość w przerwie kawowej można sobie popsuć postrzeganie tego, nad czym się długo pracuje i w czym jest się dobrym. Bo ci ludzie robią naprawdę dobre merytorycznie rzeczy.
Może się wydawać, że przesadzam i będę się rozwodzić nad kawą, a nie na kawę tam przecież poszłam, ale z mojego punktu widzenia to wygląda tak: siedzę na sali wśród setki osób zainteresowanych agroturystyką, wśród nas zaproszeni goście, eksperci, którzy w swoich prelekcjach kładą nacisk, wiadomo, na spójność oferty, na przywiązanie do lokalnej tradycji, na związek z naturą, na estetyczną stronę tego, co proponujemy. I w tej sali, pomiędzy tymi prelekcjami, przemowami, że rolnictwo to najważniejszy zawód na świecie a żarcikami o tym, że dzisiejsze dzieci myślą, że mleko jest z kartonu a szynka z biedronki (to taki obiegowy żart imprez tematycznych z tego, co widzę) - popijamy sobie neskawę. Tylko ja dostrzegam śmierdzącą na kilometr hipokryzję?
Nie musi tak być, dwa tygodnie temu na Agrotravel w Kielcach, w przerwie konferencji podano tłoczony sok z jabłek. Można.
Dobre Miejsce
ekoturystyka - Puszcza Sandomierska
piątek, 24 kwietnia 2015
niedziela, 6 kwietnia 2014
Stolyca panie
Byliśmy w Warszawie.
Na tym właściwie ten post mógłby się zakończyć. Ale gdzież wówczas dałabym odfrunąć moim lepkim od ironii refleksjom?
W Warszawie byłam pierwszy raz w życiu, jechaliśmy załatwić jedną sprawę, nie na zwiedzanie, oglądanie czy poznanie miejsca. Nie jechaliśmy nawet do centrum. Spodziewałam się, że będą korki, wiadomo, dużo ludzi tam mieszka, godziny szczytu itd., mieszkaliśmy przecież jakiś czas w Krakowie, miałam jakieś wyobrażenie.
Otóż nie, nie miałam.
Przyjechaliśmy o 10tej do Janek, było spoko, potem około 13tej jechaliśmy stamtąd na Ochotę. Było już źle, korki, a daleko jeszcze i do godzin szczytu i do centrum miasta. Jednakowoż najlepsze było dopiero przed nami. O 17tej wszystko było załatwione i mogliśmy wracać do domu. Tak nam się przynajmniej wydawało...
4 pasy w jedną stronę i wszystko stoi. Zielone światło, nieważne, nadal wszystko stoi. W zasadzie zamiast sygnalizacji mogliby mieć kule dyskotekowe, efekt ten sam, a byłoby przynajmniej ładnej. Dobrze, że zrobiłam bagietki na drogę.
Rozważałam, czy istnieją na świecie takie ilości pieniędzy, za które zgodziłabym się tam zamieszkać np. na miesiąc. Rozglądając się dookoła, zaczęliśmy się zastanawiać, jak, no i przede wszystkim dlaczego ludzie żyją w tym mieście. Powinni produkować samochody do Warszawy ze zredukowaną skrzynią biegów. Trzeciego używa się tam raczej sporadycznie, koszty paliwa muszą być zastraszające, czynsze też nie małe, trzeba na to wszystko potwornie dużo pracować.
Po dwóch godzinach wyjeżdżania z miasta, nadal stojąc w korku, zobaczyliśmy po lewej stronie coś na kształt rzędu drewnianych domków kempingowych. Przez chwilę myślałam, dlaczego tam stoją, ale odpowiedź przyszła szybko i okazała się oczywista - jak ktoś ma krótki urlop, to w tym tempie za daleko nie zdąży dojechać - a tak, dwie godzinki i jest na obrzeżach w wakacyjnym domku. I to w dodatku z widokiem na ruch uliczny, dzięki czemu może na bieżąco monitorować sytuację, i nie ma obawy, że kiedy przyjdzie czas wracać, wpadnie w histeryczny atak paniki na myśl o powrocie - bo mam wrażenie, że jedynym sposobem na to jest nigdy, ale to NIGDY nie opuszczać tego miasta. Nie masz porównania - nie ma paniki, proste.
Nasze pełne zdziwienia obserwacje przerodziły się w końcu w głupawkowy wybuch śmiechu, kiedy (tak, nadal stojąc w korku) usłyszeliśmy sygnał karetki. Zaczął M*, moje przerywane parsknięciami śmiechu tłumaczenia, że tu się nie ma z czego śmiać, bo chodzi o ludzkie życie, nie zdały się na nic, zwłaszcza, że za chwilę zobaczyliśmy samochód wiozący na przyczepie choinkę. Wtedy to M tłumaczył mi, że tu się nie ma z czego śmiać, bo pan przecież od stycznia próbuje wywieźć świąteczne drzewko, ale w tym tempie to nie jest takie proste. To wszystko było oczywiście szalenie zabawne, ale baner reklamujący żłobek hasłem "przyjmujemy dzieci już od 5 miesiąca życia".... cóż, popyt, podaż i tak dalej...
* Mój Ukochany
Na tym właściwie ten post mógłby się zakończyć. Ale gdzież wówczas dałabym odfrunąć moim lepkim od ironii refleksjom?
W Warszawie byłam pierwszy raz w życiu, jechaliśmy załatwić jedną sprawę, nie na zwiedzanie, oglądanie czy poznanie miejsca. Nie jechaliśmy nawet do centrum. Spodziewałam się, że będą korki, wiadomo, dużo ludzi tam mieszka, godziny szczytu itd., mieszkaliśmy przecież jakiś czas w Krakowie, miałam jakieś wyobrażenie.
Otóż nie, nie miałam.
Przyjechaliśmy o 10tej do Janek, było spoko, potem około 13tej jechaliśmy stamtąd na Ochotę. Było już źle, korki, a daleko jeszcze i do godzin szczytu i do centrum miasta. Jednakowoż najlepsze było dopiero przed nami. O 17tej wszystko było załatwione i mogliśmy wracać do domu. Tak nam się przynajmniej wydawało...
4 pasy w jedną stronę i wszystko stoi. Zielone światło, nieważne, nadal wszystko stoi. W zasadzie zamiast sygnalizacji mogliby mieć kule dyskotekowe, efekt ten sam, a byłoby przynajmniej ładnej. Dobrze, że zrobiłam bagietki na drogę.
Rozważałam, czy istnieją na świecie takie ilości pieniędzy, za które zgodziłabym się tam zamieszkać np. na miesiąc. Rozglądając się dookoła, zaczęliśmy się zastanawiać, jak, no i przede wszystkim dlaczego ludzie żyją w tym mieście. Powinni produkować samochody do Warszawy ze zredukowaną skrzynią biegów. Trzeciego używa się tam raczej sporadycznie, koszty paliwa muszą być zastraszające, czynsze też nie małe, trzeba na to wszystko potwornie dużo pracować.
Po dwóch godzinach wyjeżdżania z miasta, nadal stojąc w korku, zobaczyliśmy po lewej stronie coś na kształt rzędu drewnianych domków kempingowych. Przez chwilę myślałam, dlaczego tam stoją, ale odpowiedź przyszła szybko i okazała się oczywista - jak ktoś ma krótki urlop, to w tym tempie za daleko nie zdąży dojechać - a tak, dwie godzinki i jest na obrzeżach w wakacyjnym domku. I to w dodatku z widokiem na ruch uliczny, dzięki czemu może na bieżąco monitorować sytuację, i nie ma obawy, że kiedy przyjdzie czas wracać, wpadnie w histeryczny atak paniki na myśl o powrocie - bo mam wrażenie, że jedynym sposobem na to jest nigdy, ale to NIGDY nie opuszczać tego miasta. Nie masz porównania - nie ma paniki, proste.
Nasze pełne zdziwienia obserwacje przerodziły się w końcu w głupawkowy wybuch śmiechu, kiedy (tak, nadal stojąc w korku) usłyszeliśmy sygnał karetki. Zaczął M*, moje przerywane parsknięciami śmiechu tłumaczenia, że tu się nie ma z czego śmiać, bo chodzi o ludzkie życie, nie zdały się na nic, zwłaszcza, że za chwilę zobaczyliśmy samochód wiozący na przyczepie choinkę. Wtedy to M tłumaczył mi, że tu się nie ma z czego śmiać, bo pan przecież od stycznia próbuje wywieźć świąteczne drzewko, ale w tym tempie to nie jest takie proste. To wszystko było oczywiście szalenie zabawne, ale baner reklamujący żłobek hasłem "przyjmujemy dzieci już od 5 miesiąca życia".... cóż, popyt, podaż i tak dalej...
* Mój Ukochany
piątek, 24 stycznia 2014
prosty przepis na coś pysznego
Dziś obiecany przepis na mufinki. Prosty, szybki w wykonaniu i dający wiele możliwości kombinowana smaków.
mufinki z gruszką i cynamonem |
Włączasz piekarnik: góra-dół 190 stopni.
W misce mieszasz trzepaczką:
-1 jajko
-pół szklanki oleju
-1 szklankę mleka
Dosypujesz do tego:
-2 łyżeczki proszku do pieczenia
-szczyptę soli
-cukier (ilość zależy od wybranych dodatków)
-2 szklanki mąki pszennej (tortowej)
-dodatki (np. gorzka czekolada połamana na kawałki, cynamon, imbir, rodzynki, żurawina, itd.)
Wszystko razem jeszcze raz mieszasz trzepaczką - może być szybko i niedokładnie.
Wylewasz ciasto do foremek.
(do mufinek z gruszką: wypatroszoną gruszkę kroję na półplasterki - do każdej mufinki wrzucam po 3-4 kawałki, ja lubię dodać wtedy sporo cynamonu).
Pieczesz około 20 minut, aż zbrązowieją i będą śliczne.
z cynamonem i czekoladą |
SMACZNEGO :)
czwartek, 23 stycznia 2014
o naszych pomysłach marketingowych
Podczas gdy inni zmóżdżają się jak to zrobić i co tu wymyślić żeby ściągnąć do siebie gości nawet wtedy gdy nikt o zdrowych zmysłach nie chce wychodzić z domu... - my mamy p o m y s ł d o s k o n a ł y ! ! ! Już dziś pomyśl o swojej formie zanim przyjdzie Ci pokazać się w bikini! A dla tych bardziej zen niż fit - przyjedź do nas na kilka cudownych dni bycia tu i teraz, podczas których wyzwolisz się od potrzeby ziemskich uciech, ciągłego pośpiechu, doczesnej chciwości oraz wszystkich zbędnych rzeczy materialnych...
Program pobytu:
Pobudka o godz. 6:00 słońce powoli wschodzi, Twym oczom ukazuje się nieziemski widok - świat spowity białym puchem (tak mniej więcej 35cm) pokryte szadzią drzewa, wszystko dookoła wygląda jak zalane szkłem - no, to naciesz się tym widokiem. Następnie przyodziej odpowiednią ilość odpowiednio termoizolacyjnych warstw. Wyjdź odśnieżyć wyjście z domu, bramkę, podjazd, odkuj lód z bramy, otwórz ją, dołóż do piecy, wygarnij popiół, posyp nim podjazd, zdejmij odpowiednią ilość warstw, po odśnieżeniu samochodu rozpocznij odkuwanie go z igloo. Zostało jeszcze tylko odśnieżenie drogi przed domem. Zbliża się godzina 8.30 a Ty masz już za sobą poranną gimnastykę, wizytę na siłowni, a w duszy spokój niczym po misiącu w Tybecie - bo szybko wyciągasz wnioski - skoro i tak nigdzie nie zdążysz, to po co się spieszyć. Co się tyczy wyzwalania z doczesności - spójrz tylko na swoje buty i spodnie, po spotkaniu ze śniegiem, lodem i popiołem, nowe, śliczne rękawiczki też nie wytrzymały starcia? To dobry moment by się zastanowić jak wiele potrzebujesz posiadać - może warto co nieco przewartościować? Idź zrób sobie kawę, świat nie ucieknie...
No a potem zrobiłam zakupy, zaliczyłam jeden poślizg i jedno zakopanie się w zaspie, ale teraz szczęśliwie dotarłam do domu i mogę podzielić się z Wami tym, jak bardzo doceniam codzienny cud, który spotyka każdego z nas... jeśli masz trudności w jego zauważaniu, zapraszamy do Dobrego Miejsca!
Program pobytu:
Pobudka o godz. 6:00 słońce powoli wschodzi, Twym oczom ukazuje się nieziemski widok - świat spowity białym puchem (tak mniej więcej 35cm) pokryte szadzią drzewa, wszystko dookoła wygląda jak zalane szkłem - no, to naciesz się tym widokiem. Następnie przyodziej odpowiednią ilość odpowiednio termoizolacyjnych warstw. Wyjdź odśnieżyć wyjście z domu, bramkę, podjazd, odkuj lód z bramy, otwórz ją, dołóż do piecy, wygarnij popiół, posyp nim podjazd, zdejmij odpowiednią ilość warstw, po odśnieżeniu samochodu rozpocznij odkuwanie go z igloo. Zostało jeszcze tylko odśnieżenie drogi przed domem. Zbliża się godzina 8.30 a Ty masz już za sobą poranną gimnastykę, wizytę na siłowni, a w duszy spokój niczym po misiącu w Tybecie - bo szybko wyciągasz wnioski - skoro i tak nigdzie nie zdążysz, to po co się spieszyć. Co się tyczy wyzwalania z doczesności - spójrz tylko na swoje buty i spodnie, po spotkaniu ze śniegiem, lodem i popiołem, nowe, śliczne rękawiczki też nie wytrzymały starcia? To dobry moment by się zastanowić jak wiele potrzebujesz posiadać - może warto co nieco przewartościować? Idź zrób sobie kawę, świat nie ucieknie...
No a potem zrobiłam zakupy, zaliczyłam jeden poślizg i jedno zakopanie się w zaspie, ale teraz szczęśliwie dotarłam do domu i mogę podzielić się z Wami tym, jak bardzo doceniam codzienny cud, który spotyka każdego z nas... jeśli masz trudności w jego zauważaniu, zapraszamy do Dobrego Miejsca!
wtorek, 16 lipca 2013
To będzie długi post
Remont starego domu jest doświadczeniem nieprzekazywalnym - jak śmierć - każdy umiera po raz pierwszy na świecie, nie da się komuś opowiedzieć jak to jest, trzeba przeżyć (taka gra słów hehe). Wydaje mi się nawet, że remont takiego domu - około 60-letniego jest bardziej porażający niż remont 200 letniej chałupy - no bo masz wtedy konserwatora i z głowy - i tak nic nie zrobisz sam.
A tu taka chałupka - 60 lat, niby stara, ale ciągle się jeszcze świetnie trzyma. Oczywiście robienie w niej wszystkiego samemu jest naszą świadomą decyzją - zaryzykuję nawet stwierdzenie, że jesteśmy oboje w pełni sił umysłowych, no, chociaż w sumie...
Nie ważne - przyszła kolej na łazienkę - bynajmniej nie ze względów estetycznych tym razem - pękła rura. Nie wiedzieliśmy o tym, dowiedzieliśmy się jak pokazały się na ścianie takie duże, kolorowe plamy - trochę żółte, trochę brązowe, trochę jakieś takie niebieskie - no nie było wyjścia w każdym razie - trzeba było kuć. Rura schowana w rogu ścian, cała zatynkowana, a pod spodem ściany z bali - jak to ściany z bali - przekładane mchem - a mech - jak to mech - dużo pije. A jak długo rura dzieliła się z nim swoją zawartością - nie wiadomo. No więc sami rozumiecie. Przekichane.
Marcin odkuł tynk. Pod spodem rury tworzyły jakieś niesamowite powiązania. Znikały w podłodze - wychodziły znowu, potem znów znikały i znów wychodziły, a tu jeszcze jakaś dziura na odpływ na środku wylewki - no kamasutrę by można było z tego wydać. Zadzwoniliśmy do Taty Marka - może pamięta skąd te rury, o co chodzi i w ogóle jakim cudem. Nie - jak dziadek robił łazienkę, to był małym chłopczykiem, a jak wiadomo aparat fotograficzny nie był wówczas dostępny w każdej szufladzie w domu, rysunków też żadnych nie znalazłam, no stąd też dokumentacja remontu raczej nie istnieje. Tej tajemnicy nie będziemy rozwikływać, rury się wysłużyły, czas na nowe.
Tynk odkuty, wietrzyło się i suszyło, miałam czas, żeby zaplanować efekt remontu - wymyśliłam to perfekcyjnie - dalej jestem z siebie dumna jak sobie to przypomnę. Łazienka jest malutka - tak gdzieś 2x2m. Miało być tak: na wprost wejścia umywalka, nad nią okno - trzeba będzie wyciąć dziurę, po prawej prysznic - z murowanym brodzikiem, kwadratowa szklana kabina, a koło niej, w rogu za drzwiami - kibelek. Doskonale. Mało płytek, szkło, drewno, super. No. I tak plan wyglądał jeszcze dziś rano.
Ale przecież nie od dziś wiem, że wszechświat wie co dla mnie najlepsze. I nieustająco mi o tym przypomina. Rano przyjechał Tata Wiesław. Przywiózł okno. Bosko. Takie jak miało być, kolor idealny, dzielenie idealne, otwieranie też. No bosko. To jeszcze tylko pomierzymy, narysujemy na ścianie gdzie wycinać, i połowa roboty za nami (hehe). No i się zesrało. Z zewnątrz jest skrzynka gazowa. Oczywiście zdawałam sobie sprawę z jej istnienia gdy wymyślałam mój perfekcyjny plan. Ale jakoś nie przyszło mi do głowy, że odchodzi od niej wmurowana w ścianę rura z gazem, która przecina moje doskonałe miejsce na okno - po sam dach. No to się dowiedziałam. W porządku - okno trzeba będzie przesunąć. Kto uważnie czytał, wie, że wypadnie ono mniej więcej w połowie kabiny prysznicowej.
Także rezultat dnia jest taki, że kabina będzie w miejscu kibelka., kibelek w miejscu umywalki a umywalka tam gdzie miała być kabina, ale za to pod oknem - co będzie jedynym zrealizowanym elementem początkowego planu. Życie. Kocham to.
Tymczasem w łazience dziura w ścianie rośnie. Pozdrawiam wszystkich remontujących.
A tu taka chałupka - 60 lat, niby stara, ale ciągle się jeszcze świetnie trzyma. Oczywiście robienie w niej wszystkiego samemu jest naszą świadomą decyzją - zaryzykuję nawet stwierdzenie, że jesteśmy oboje w pełni sił umysłowych, no, chociaż w sumie...
Nie ważne - przyszła kolej na łazienkę - bynajmniej nie ze względów estetycznych tym razem - pękła rura. Nie wiedzieliśmy o tym, dowiedzieliśmy się jak pokazały się na ścianie takie duże, kolorowe plamy - trochę żółte, trochę brązowe, trochę jakieś takie niebieskie - no nie było wyjścia w każdym razie - trzeba było kuć. Rura schowana w rogu ścian, cała zatynkowana, a pod spodem ściany z bali - jak to ściany z bali - przekładane mchem - a mech - jak to mech - dużo pije. A jak długo rura dzieliła się z nim swoją zawartością - nie wiadomo. No więc sami rozumiecie. Przekichane.
Marcin odkuł tynk. Pod spodem rury tworzyły jakieś niesamowite powiązania. Znikały w podłodze - wychodziły znowu, potem znów znikały i znów wychodziły, a tu jeszcze jakaś dziura na odpływ na środku wylewki - no kamasutrę by można było z tego wydać. Zadzwoniliśmy do Taty Marka - może pamięta skąd te rury, o co chodzi i w ogóle jakim cudem. Nie - jak dziadek robił łazienkę, to był małym chłopczykiem, a jak wiadomo aparat fotograficzny nie był wówczas dostępny w każdej szufladzie w domu, rysunków też żadnych nie znalazłam, no stąd też dokumentacja remontu raczej nie istnieje. Tej tajemnicy nie będziemy rozwikływać, rury się wysłużyły, czas na nowe.
Tynk odkuty, wietrzyło się i suszyło, miałam czas, żeby zaplanować efekt remontu - wymyśliłam to perfekcyjnie - dalej jestem z siebie dumna jak sobie to przypomnę. Łazienka jest malutka - tak gdzieś 2x2m. Miało być tak: na wprost wejścia umywalka, nad nią okno - trzeba będzie wyciąć dziurę, po prawej prysznic - z murowanym brodzikiem, kwadratowa szklana kabina, a koło niej, w rogu za drzwiami - kibelek. Doskonale. Mało płytek, szkło, drewno, super. No. I tak plan wyglądał jeszcze dziś rano.
Ale przecież nie od dziś wiem, że wszechświat wie co dla mnie najlepsze. I nieustająco mi o tym przypomina. Rano przyjechał Tata Wiesław. Przywiózł okno. Bosko. Takie jak miało być, kolor idealny, dzielenie idealne, otwieranie też. No bosko. To jeszcze tylko pomierzymy, narysujemy na ścianie gdzie wycinać, i połowa roboty za nami (hehe). No i się zesrało. Z zewnątrz jest skrzynka gazowa. Oczywiście zdawałam sobie sprawę z jej istnienia gdy wymyślałam mój perfekcyjny plan. Ale jakoś nie przyszło mi do głowy, że odchodzi od niej wmurowana w ścianę rura z gazem, która przecina moje doskonałe miejsce na okno - po sam dach. No to się dowiedziałam. W porządku - okno trzeba będzie przesunąć. Kto uważnie czytał, wie, że wypadnie ono mniej więcej w połowie kabiny prysznicowej.
Także rezultat dnia jest taki, że kabina będzie w miejscu kibelka., kibelek w miejscu umywalki a umywalka tam gdzie miała być kabina, ale za to pod oknem - co będzie jedynym zrealizowanym elementem początkowego planu. Życie. Kocham to.
Tymczasem w łazience dziura w ścianie rośnie. Pozdrawiam wszystkich remontujących.
poniedziałek, 15 lipca 2013
Syrop z bzu i kompleksy
Zbieram się do tego posta jak pies do jeża - a bo zdjęć nie mam, a bo już mam, ale nie zrzucone na kompa, a bo już zrzucone, ale nie wiem, gdzie są, bla, bla, bla... i oto nadeszła ta chwila, w której przestałam odkładać na później. Lipiec mamy. Z nowości przetworowych: syrop z kwiatów dzikiego bzu mam :) bo se zrobiłam. Pyszny, nalewka też będzie. Co roku robię więcej i co roku myślę, że to wciąż za mało, ale ten bez tak szybko przekwita... Ale będą owoce jeszcze na jesień, to też się coś wykombinuje. No i tak leci, komarów była plaga, ale już nie ma. Goście wciąż przyjeżdżają, uwielbiam ich. Uwielbiam to, że nigdy nie wiem, kto przyjedzie i jaki to będzie człowiek, że za każdym razem szykując się na ich przyjazd staram się tak samo i za każdym razem widzę inną minę, kiedy po raz pierwszy próbują mojego chleba, ale każda z tych min wyraża to samo. To niesamowite. Lubię ich wpisy w Księdze Gości Dobrego Miejsca. Kiedy najpierw nie wiedzą co napisać, a potem wychodzą z tego rewelacyjne wpisy, które sprawiają, że się uśmiecham za każdym razem, kiedy do nich wracam. Są i takie, przy których wybucham niekontrolowanym śmiechem :). Ludzie są fantastyczni. Myślałam sobie ostatnio o kompleksach. Nie moich - nie jestem przekonana, czy jakiekolwiek posiadam. Mało tego, przestałam już nawet myśleć, że jestem z tego powodu zarozumiała, nie, ja po prostu jestem doskonała, wszystko mam doskonałe, choćby dlatego, że jest moje :D. Ale tak ogólnie o kompleksach. Jak to się dzieje, że ludzie mają kompleksy - przecież to jest tak absurdalne, że aż niesamowite. Skąd nam się bierze to wieczne porównywanie z innymi, jakbyśmy nie wiedzieli, że to jest po prostu niemożliwe do wykonania - nie da się wartościować w odniesieniu do innego człowieka. No, zabawne. Jak może nam się wydawać, że coś w nas jest słabe? Niesamowite, przecież to jest zupełnie bez sensu. Borek, a co Ty o tym myślisz?
środa, 6 lutego 2013
Przyciąganie wiosny
Dla tych domagających się zdjęć: oświadczam, iż pierogów nikt nie sfotografował :) ale mam za to trochę wspomnień wiosny i lata :) dla otuchy.
Nasz sok z winogron.
Malin było w tym roku duuużo i wszystkie zjedliśmy, nie było co słoikować, większość poszła do tarty z bitą śmietaną.
A to kawałek naszej alejki w lesie za stodołą :).
Subskrybuj:
Posty (Atom)